niedziela, 1 stycznia 2017

Rozdział 10

     LEA
     Zrobili nam wolny dzień. Dzień wolny od zajęć, niezapowiedziany luz, na który nie ma usprawiedliwienia, a raczej jest, tylko nie wszystkim je podano.
     Jestem pewna, że wszyscy pracownicy muszą uporządkować bałagan związany ze śmiercią Annabeth. Z jej krwią na płytkach łazienki, ściekającą razem z wodą.
     Muszę przestać o tym myśleć, muszę przestać o tym myśleć, muszę przestać o tym myśleć. To nie moja wina. Nie moja wina.
     Moja wina.
     Wzdycham i przekręcam się na plecy, a potem zaczynam się wgapiać w ścianę, znowu. Od dłuższego czasu leżę na podłodze, starając się poukładać swoje życie. A raczej starając się pomyśleć nad ułożeniem swojego życia, bo naprawdę niewiele mogę zrobić będąc zamknięta w psychiatryku, z którego nikt nie chce mnie wypuścić. Nawet nie wiem, ile dni już minęło, odkąd mnie tu wrzucili. Pięć? Dziesięć? Rok?
     Ktoś puka do moich drzwi. Wolfer, jestem pewna, bo przecież musi w jakiś sposób wyjaśnić ten cały dzień wolny, a przy okazji zapytać mnie o samopoczucie, prawda? Hej, Lea, ciągle chcesz się zabić, mimo że wcale wcześniej nie chciałaś, czy jesteś już normalna? A przy okazji, smakowała ci zupa?
     - Proszę wejść - wołam i wstaję, trochę za szybko, bo przed moimi oczami na chwilę pojawiają się mroczki. Jestem w doskonałej kondycji.
     Ku mojemu zaskoczeniu, w drzwiach stoi nowy strażnik. Ten sam, który podobno przeszukiwał moje rzeczy.
     - Wybacz najście - zaczyna i uśmiecha się do mnie. - Doktor Wolfer nie może dzisiaj przyjść, więc oddelegowali pracowników do zajęcia się pacjentami. Chcę tylko zapytać, czy wszystko w porządku?
     Doktor Wolfer mnie wystawił, mój jedyny przyjaciel. Cóż za tragedia.
     - Wszystko w porządku.
     - Na pewno? Wyglądasz blado.
     Jak mam nie wyglądać blado, skoro to miejsce doprowadza mnie do szału. Poza tym, chcą mnie tutaj niby wyleczyć, a jakaś dziewczyna dopiero umarła w łazience, w której miałam wziąć prysznic, a nie obejrzeć horror.
     - To pewnie przez te ściany - żartuję. - Wszystko tu jest jasne, białe, żółte, a jednocześnie ciemne, bo przecież jesteśmy w budynku. Niesamowicie ironiczne, no nie?
     Zdaję sobie sprawę, że bełkoczę. Cholera, Lea, przestań się stresować rozmową z przystojnym chłopcem, nie masz dwunastu lat. A poza tym, dopiero widziałaś martwą dziewczynę. Weź się w garść.
     Boże, może ja naprawdę zasługuję, żeby tu być.
     Strażnik, który jeszcze nie ma imienia, śmieje się grzecznie, a potem wzrusza ramionami.
    - Skoro dzisiaj ja za ciebie odpowiadam, to mogę przeprowadzić własną terapię - oznajmia.
    - Nie potrzebuję terapii.
     Zabrzmiało to dziwnie, bardzo dziwnie. Wrócę do pozycji na podłodze, dziękuję bardzo, możesz już sobie iść. Jest mi dobrze ze ścianą.
     - Och, nie. - Chłopak klepie się otwartą dłonią w czoło. - To źle zabrzmiało, Jezu, przepraszam. Chodziło mi o coś innego. Daj mi przeprosić i chodź ze mną.
     Racjonalna strona mnie mówi, żebym została w pokoju, gdzie być powinnam. Strona mnie, mająca tego wszystkiego dość, krzyczy: IDŹ, IDŹ, IDŹ.
     Więc idę.
     Przechodzimy przez korytarz, a ludzie, których mijamy niezbyt zwracają na nas uwagę. Przecież on jest strażnikiem, a widok takiej osoby i pacjenta, to raczej norma, prawda?
     - Gdzie właściwie idziemy? - pytam, gdy schodzimy po schodach, a ja poprawiam swoją białą bluzkę.
     - To niespodzianka. - Chłopak przykłada swoją kartkę z kodem do czytnika, a zamek w drzwiach brzęczy, otwierając wrota do nowego korytarza. - Tylko nie mów Wolferowi, dobra?
     Czego Wolfer nie wie, to go nie boli. Mam tylko nadzieję, że mnie też nie będzie boleć, bo nie mam pojęcia, gdzie zmierzamy. Może faktycznie powinnam zostać ze swoją ścianą.
     Wiedziałam, że ten budynek jest duży, ale nie aż ta duży. Mnóstwo korytarzy, pokojów, holi. Przechodzimy przez dziesiątą parę drzwi, a droga nie wydaje się kończyć. Czy to jakaś pętla korytarzowa?
     Spoglądam na strażnika - włosy opadają mu na oczy, ciągle podoba mi się ich kolor. Chłopak bawi się kartą trzymaną w dłoniach, klucze przy jego pasku brzęczą.
     - Tak w ogóle, jak masz na imię? - pytam, żeby zagaić rozmowę oraz by w końcu móc przykleić do niego plakietkę z imieniem.
     - Jordan. Ty jesteś Lea, prawda?
     - Potwierdzam.
     Jordan, Jordan. Nie pasuje do niego to imię, bardziej widziałabym go, jako Adama. Dziwne, zazwyczaj...
     - I już ostatni raz - mruczy Jordan przykładając kartę do czytnika.
     Brzęk.
     Klik.
     Świeże powietrze.
     - O matko - wzdycham, rozglądając się po wielkim ogrodzie.
     Nigdy nie sądziłam, że tak ucieszę się na widok natury. Zaciągam się świeżym powietrzem, wonią drzew i kucam, żeby dotknąć trawę. Jakie to absurdalne, że tak za tym tęskniłam.
     Niebo jest dzisiaj wyjątkowo błękitne, są na nim tylko zbłąkane chmury, które nawet nie odważą się przysłonić słońca.
     - Tylko błagam, nie mów nikomu.
    Odwracam się do strażnika, do Jordana, który z zakłopotaniem patrzy na drzewo po jego prawej.
     - Nie martw się. - Wstaję i po chwili wahania obejmuję chłopaka, pachnie męskimi perfumami, które miał ktoś z moich znajomych. Jakieś niejasne wspomnienie pojawia się w mojej głowie, ale odkładam je na później.
     - Tu jest pięknie, nie wiedziałam, że ten budynek ma ogród. Dlaczego pacjenci nie mogą tu wychodzić?
     Jordan uśmiecha się, jest mniej spięty.
     - Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Też jestem tu nowy, Lea. Zazwyczaj to miejsce służy personelowi jako palarnia.
     Cóż za bezczeszczenie tak pięknego miejsca.
     Ponownie głęboko wdycham powietrze, bo wiem, że zaraz musimy wracać, by nikt nie zauważył naszego zniknięcia. Moje spojrzenie pada na czerwone kwiaty, na róże niedaleko mnie.
     Czerwone.
     Zupełnie, jak krew Annabeth.


SKY




        Leżę na łóżku, wgapiając się w sufit.
        Chciałbym móc się ruszyć, wstać i wyjść z tego cholernego pokoju, ale nie mam na to sił. Chcę stąd uciec, jak najdalej. Zapomnieć o ośrodku, rodzinie, która w ogóle mnie nie wspiera, problemach, narkotykach. Po co mi to wszystko było?
        Dlaczego młody Sky wciągnął się w takie gówno?
        To wszystko przez ten jeden wypadek. Chwila nieuwagi, zapomnienia, cały świat stał się piekłem. Byłem wredny, zły, myślałem, że mogę wszystko, a tak naprawdę nie mogłem nic. Uważałem się za króla, inni widzieli we mnie błazna.
         Nie chciałem jej wtedy zabić.
         Uderzam się w twarz.
         Gdy łapie mnie zły humor, wychodzę do Mike'a lub Annabeth. Teraz ona nie żyje, a ja nie mogę opuścić pokoju, bo strażnicy pilnują korytarzy. Zostałem rzucony na pastwę własnego umysłu – to najgorsza z możliwych tortur.
         Drzwi się otwierają, ale nie odwracam ku nim głowy.
        - Witaj Sky, jak się masz? - Daj mi spokój, proszę, zostaw mnie samego. Nie chcę cię tutaj. - Skyler, powiedz coś.
        Staram się ignorować Wolfera. Ten nie daje za wygraną i siada na materacu, tuż obok.
        - Mam dla ciebie przykrą wiadomość.
         Doskonale wiem, co to za wiadomość. Gdy usłyszę ją z jego ust, ta cała sytuacja przybierze realności, nie będzie już odwrotu. Stanie się prawdziwa, przytłaczająca.
         - Jaką? - odpowiadam, zaciskając pięści.
          Chwila ciszy ciągnie się w nieskończoność.
          - Przykro mi, ale Annabeth dzisiaj odeszła. Znaleziono ją w łazience, już nie żyjącą. - Przerywa, by wziąć głęboki oddech. - Wiem, że byłeś z nią blisko, dlatego informuję cię o tym jako pierwszego. To wielka strata dla jej rodziców, jak i dla ośrodka.
          - W jaki sposób umarła? - dopytuję, chcąc znać jego wersję.
          - Zabiła się.
         Spoglądam na mężczyznę, który nawet na mnie nie patrzy. W dłoni ściska srebrny długopis, a na jego ręce uwydatniają się żyły. Kłamie.
        Jak mam na to zareagować? Udawać, że o niczym nie wiem?
        Nie odzywam się, mając nadzieję, że sobie pójdzie.
        Kiedy już się tak dzieje, wyciągam poduszkę spod głowy i zakrywam nią twarz.
        Zaczynam wrzeszczeć. Mam jakieś inne wyjście?


        Nie lubiłem tego miejsca. Brakowało mi kokainy.
       Musiałem coś wziąć, bo zaraz bym zwariował.
       Ciągali mnie po jakiś zbiorowych spotkaniach, mówili, że będzie lepiej.
       Wmawiałem sobie, że przecież nie może tak być.
       - Wyglądasz na przerażonego – powiedziała szczupła blondynka na jednym z wykładów. Chciałem ją olać, ale ta ciągnęła. - Mój pierwszy tydzień mijał tak samo, potem się przyzwyczaiłam.
       Spojrzałem na nią, zdezorientowany. Czego ode mnie chciała? Przecież nie byłem szurnięty, miałem problemy z dragami. Nie potrzebowałem do towarzystwa jakiejś pustej laski, która sama nie wiedziała, kim chce być.
       - Odwal się – burknąłem, ale dziewczyna jak na złość usiadła na pustym krześle obok. - Nie słyszałaś? Powiedziałem, żebyś się odwaliła.
        - Jestem Annabeth. - Uśmiechnęła się ciepło. - Wiesz, po zebraniu wybieram się razem z moim kolegą, Mikiem, na małą partyjkę w tenisa stołowego. Chcesz się przyłączyć?
         - Grać ze świrami w ping ponga? - prychnąłem. - Nie, dzięki. Za to może wiesz, od kogo można tu dostać coś mocniejszego?
         Zerknęła w moją stronę tymi wielkimi, współczującymi oczyma.
         - Nie rób tego. Nie warto.



         Wieczorem strażnicy eskortują nas do stołówki, byśmy mogli zjeść kolację. Trafiam na Toma, niewysokiego, łysego kolesia po czterdziestce. Wybiera drogę okrężną – byleby tylko ominąć łazienkę, domniemane miejsce zbrodni.
          To była zbrodnia. Chociaż Annabeth była chora i miała swoje drugie ja, nie zabiłaby się. Wiem o tym.
          Popycham wielkie drzwi i wzrokiem odszukuję Mike'a. Siedzi z brązową tacą przy jednym ze stolików przy oknie. Nie jestem głodny, więc od razu się dosiadam. Chłopak rozdziera chleb palcami, nawet nie wkładając go do buzi. Blat jest cały pokryty okruchami.
         - Dlaczego? - pyta, nie patrząc na mnie.
          Chciałbym umieć wcisnąć mu jakiś kit o problemach, o depresji związanej z pobytem w ośrodku, ale Ann trzymała się zadziwiająco dobrze. Gdyby miała jakieś problemy, powiedziała by nam o tym, powiedziałaby mi o tym.
          - Nie wiem – odpowiadam szeptem.
          Dzisiaj na stołówce jest wyjątkowo cicho, więc jestem pewien, że przyjaciel mnie słyszy.
          Do pomieszczenia wprowadzają Jimmiego, czy jak on się tam sam nazywa, Castiela. Po tym, jak strażnik znika, mężczyzna staje na jednym z krzeseł i podnosi ręce do góry.
          - Apokalipsa się zbliża! Ojcze, widzisz te zbłąkane owce, a nie grzmisz! - krzyczy, machając dłońmi w powietrzu. - Pozwól ludziom dostrzec twą moc, by nie popełniali takich głupich czynów, jak ta dziewczyna!
          Na szczęście ktoś wpada na genialny pomysł ściągnięcia go stamtąd.
         - Nie bójcie się pana! Jestem waszym aniołem, przeprowadzę was przez to!
         Zamykam oczy.
        Niech ten kutas się zamknie, bo mu przywalę.
        W międzyczasie pojawia się Lea, w towarzystwie nowego strażnika. Uśmiecha się do niego. Czy ją do końca pojebało?


Możecie znaleźć nas także na Wattpadzie! https://www.wattpad.com/story/94965365-poza-czasem-i-przestrzeni%C4%85

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz