czwartek, 5 stycznia 2017

Rozdział 11

    LEA
   
     W końcu dokonałam niemożliwego. Dokonałam tego, na co już straciłam nadzieję.
     Udało mi się, a teraz czuję się jak zwyciężczyni.
     Wzdycham z zachwytem, po pierwszym łyku czarnej kawy.
     - Boże, aż nie mogę w to uwierzyć.
     - Nawet nie wiesz, ile odwagi kosztowało mnie przemycenie tego termosu pod kurtką. - Jordan opiera się wygodniej o pień drzewa w ogrodzie. - Ciągle miałem wrażenie, że Wolfer zaraz wyskoczy i zrobi mi rewizję osobistą.
     - To by było traumatyczne przeżycie.
     Od trzech dni kończę jeść obiad, jako jedna z pierwszych pacjentów, a potem wychodzę na korytarz, gdzie dyskretnie zgarnia mnie Jordan. Ogród stał się naszym miejscem na wytchnienie.
     Przez te trzy dni, dowiedziałam się, że Jordan ma młodszą siostrę, jego ulubiony kolor to czerwony, a w domu czeka na niego rudy kot.
      - Skyler...
      Czekam cierpliwie, jednak Jordan nie dokańcza zdania.
      - Co z nim? - Przesuwam dłonią po spodniach, które mają zieloną plamę od trawy.
      - Nic, tak sobie tylko o nim przypomniałem. - Jordan kręci głową i jednocześnie wzrusza ramionami, wygląda to, jakby dostał dziwnego skurczu. - Nieważne.
     Ciekawe, czy Sky ma jakieś zwierzęta?
     Szybko odrzucam tę myśl i znowu piję kawę, starając się delektować każdym łykiem. Nie rozmawiałam ze Skylerem od kilku dni. Po tym, jak na mnie nakrzyczał, żadne z nas nie ma ochoty na konwersację. Nie, to nie.
     Po przejściu przez nieskończoną ilość drzwi, żegnam się z Jordanem i wracam do swojego pokoju, by przebrać się w ciuchy, na których nie ma śladów trawy. Wchodząc do pomieszczenia, zauważam, że drzwi do pokoju Skylera są zamknięte. No proszę, ktoś tu izoluje się od świata. Cóż, to tylko przysługa dla wszystkich innych, że obrażony chłopiec siedzi w swoim pokoju.
     Ktoś zmienił moją pościel, teraz kołdra jest idealnie ułożona. Brakuje jeszcze czekoladki na poduszce, bym poczuła się jak w hotelu. Dobra, w motelu.
     - Lea? - dobiega mnie głos spod drzwi, który od razu poznaję.
     - Zapraszam.
     Wolfer wchodzi do środka, ma w rękach swoją nieodłączną podkładkę, spis ludzi psychicznych.
     Mój doktor wygląda na zmęczonego, jakby nie spał od kilku dni, co jest całkiem możliwe.
     - Przepraszam, że tak cię nachodzę bez zapowiedzi. - Wolfer wskazuje na krzesło obok biurka, więc siadam grzecznie. - Pewnie już słyszałaś od Skylera o tym, co się stało?
    Powinnam powiedzieć... Co powinnam powiedzieć? Może Skyler napomknął Wolferowi, że nie rozmawiamy od kilku dni, więc nie powinnam wiedzieć. Jeśli przyznam, iż wiem, wyjdzie to dziwnie.
    - Nic mi nie mówił. - Zaczynam powoli. - Co się stało?
     Doktor wzdycha i uśmiecha się smutno, aż mam ochotę go jakoś pocieszyć, w sumie dobry z niego gość. Gdyby mnie stąd wypuścił, może nawet wysłałabym mu kosz z owocami, jako podziękowanie.
     - Pamiętasz Annabeth, prawda? Niestety zdarzył się wypadek, dziewczyna już nie jest z nami.
     Zakrywam usta dłońmi, starając się, żeby wypadło to naturalnie. Dzięki Bogu, że brałam udział w zajęciach teatralnych, gdy chodziłam do szkoły.
     - Przykro mi, Lea.
     - Mnie też - szepczę i opieram się o biurko, żeby pokazać, jak bardzo załamana jestem.
     Jednak zapominam, że to przeklęte biurko. Dosłownie.
     Obok Wolfera pojawia się jakiś starszy mężczyzna, którego wcześniej nie widziałam, i dźga się widelcem w oko. No błagam, nie teraz, przecież zaraz zwymiotuję. To obrzydliwe.
     Szczerze mówiąc, takie widoki przestały ostatnio budzić we mnie strach. Teraz zjawy jedynie mnie brzydzą, gdy wtykają sobie różne rzeczy tam, gdzie nie trzeba.
     - Czy chcesz może o tym porozmawiać? - Wolfer przysiada na krańcu mojego łóżka, tuż obok ducha. Nagle zjawa przystawia mu widelec do głowy, ale ten gładko przez nią przechodzi, nie wyrządzając najmniejszej szkody. Wygląda to śmiesznie, zmartwiony doktor nie ma pojęcia, że psychiczny duch właśnie go dźga.
     - Dam sobie z tym radę sama, tak myślę.
     - Dobrze, w takim razie zostawiam cię. Jeśli zmienisz zdanie, będę tu dla ciebie.
    Wolfer wstaje, ponownie się uśmiecha i zmierza do wyjścia. W tym czasie przesuwam dłonią po biurku, żeby duch łaskawie zniknął z mojego łóżka, na którym mam zamiar się położyć, lecz dzieje się coś innego.
    W pomieszczeniu pojawia się nowy duch.
    - Ah, przy okazji! - Wolfer przystaje. - Jutro wraca plan zajęć, wieczorem mamy zajęcia grupowe. Do zobaczenia.
     I wychodzi.
     I zostawia mnie.
     Siedzę z otwartą buzią, z niedowierzaniem wgapiając się w zjawę. W ducha, który wygląda zupełnie, jak ja.
     Prawie przezroczysta Lea patrzy mi prosto w oczy. Powoli podnosi dłoń i przejeżdża sobie palcem po gardle.
     Mrugam z niedowierzaniem, a zjawa znika.

SKYLER


          Leżę na łóżku, czyli robię dokładnie to samo, co wczoraj... i przedwczoraj. Moją rutynę zakłóca blondynka wbiegająca do pokoju. Wgapia się we mnie tymi oczami z wielkimi źrenicami.
          - Skyler, może to zabrzmi dziwnie, ale właśnie widziałam siebie.
           Podnoszę się, by usiąść na materacu.
         - Słucham? - pytam, bo nie wiem, jak potraktować jej wypowiedź.
         Jestem cholernie zły. Chociaż mówiłem, że w zabójstwie Annabeth mógł maczać palce ten nowy strażnik, zignorowała to i następnego dnia łaziła z nim po ośrodku, uśmiechając się od ucha do ucha.
        - Widziałam siebie. - Przykłada palec do swojej klatki piersiowej i patrzy na mnie, chyba czekając, aż załapię. - Widziałam siebie martwą! Jako ducha!
        - Całkiem nieźle. Czyżby nowy kolega zrzucił cię w twojej wizji ze schodów?
        - Zaraz ciebie zrzucę ze schodów, jak nie weźmiesz tego na poważnie, kretynie. Ten duch, ta Lea, ona przesunęła sobie palcem po gardle. Jezu, Sky, co to może oznaczać?
        Wzdycham i uderzam dłonią w pościel, zapraszając dziewczynę na łóżko. Opada obok, trochę roztrzęsiona.
        Czy chciałbym ją olać? Tak.
        Czy powinienem ją olać? Nie.
        Czuję, jak kręci mi się w głowię. Przeczesuję palcami włosy, szukając jakiegoś normalnego wyjaśnienia.
        - A jeśli grozi ci niebezpieczeństwo? Ktoś ma wobec ciebie złe plany, więc twój szósty zmysł próbuje cię ostrzec. No bo skoro widujesz same trupy, to po co miałabyś pokazywać się sama sobie?
        - Ale Skyler, przecież ja żyję. Widzę trupy, tak, ale nie żywych. Nie jestem jakimś medium! Może... muszę to zgłosić Wolferowi?
        - To idiotyczny pomysł – mówię zaraz po niej. - Gdybyś była szurnięta, czy cokolwiek, nie zobaczyłbym tego, co ty. Jeśli powiesz Wolferowi, wsadzi cię do izolatki. Dostaniesz leki, po których zaczniesz wariować, w końcu wyznasz mu, że też brałem w tym udział i zapuszkują również mnie! A ja nie mogę tam trafić, bo za niedługo wychodzę! To idiotyczny pomysł – powtarzam, tym razem nieco głośniej.
         - Słuchaj, ty nie wiesz, jak to jest cały czas widzieć martwych ludzi. Niedługo naprawdę zwariuję, Sky!
        Tłumię całą złość i obejmuję Leę ręką. Przytulam ją do siebie i delikatnie gładzę dłonią po plecach. Dziewczyna nie protestuje, opiera głowę o moje ramię i zamyka powieki.
        Gdy tak siedzimy w ciszy, zaczynam się zastanawiać, czy ona naprawdę nie jest zwariowana.    Nikt nie trafia do ośrodka bez powodu. Lea chciała się zabić i chociaż temu zaprzecza, ma ślady na nadgarstkach. To, że sam widziałem jakieś widmo, o niczym nie znaczy. Jestem idiotą, też jestem tu zamknięty, mogłem po prostu wciągnąć się w sytuację. Dziecięca wyobraźnia działa w podobny sposób – jedno nakręca drugie.
        - Dziękuję, że mi wierzysz – szepcze w moją koszulkę.
        Odruchowo się prostuję, jak dzieciak przyłapany na złym uczynku.
        Jeśli ona czyta w myślach, mam przejebane.
       - Nie ma sprawy.

         Następnego dnia jestem zmuszony do wyjścia z pokoju, nie tylko w celach żywnościowych. Dzisiaj wszystko ma wrócić do normy. Staję przed drzwiami do izolatek, zastanawiając się, czy niedługo odwiedzi nas ktoś nowy. Pamiętam, jak mieszkałem w takiej. Kilka pierwszych dni przeleżałem, przypięty do łóżka pasami. Cóż, nie byłem zbytnio szczęśliwy spędzaniem wakacji w takim kurorcie.
        Wchodzę do gabinetu, a doktora znów nie ma. Nie rozpaczam z tego powodu, zapewne zrobiło się zamieszanie z przywróceniem wszystkich zajęć. Chociaż Wolfer wszech i wobec oznajmia, że ośrodek jest w pełni bezpieczny, ogłaszając Annabeth samobójczynią, w zachowaniu obsługi widać strach.
         Zrezygnowałem z porannych pryszniców, bo teraz, według nowej rozpiski, pacjentom przed ustaloną godziną nie wolno opuszczać pokoi.
       - Witaj Sky, przepraszam za spóźnienie.
      Rzucam szybki uśmiech i zajmuję miejsce na krześle przed biurkiem Wolfera. Mężczyzna wyjmuje jedną z teczek, chowając do niej papiery przyniesione ze sobą.
       Annabeth Hood.
       Przygryzam wargę i odwracam wzrok od czarnych liter. Skupiam się na tym jedynym oknie bez krat. To mój cel. Kiedyś stąd wyjdę, zapomnę o wszystkim.
       - Bardzo przeżywasz stratę przyjaciółki, prawda? - pyta niski głos.
        Kiwam głową, licząc gałęzie wielkiego drzewa stojącego na podwórku. Raz, dwa, trzy, cztery...
       - Ważne jest teraz wsparcie bliskich, w tym przypadku powinieneś skupić się na Mike'u, Lei. Pomogą ci przez to przejść, jak i ty im.
       Wolfer uważa, że Lea to moja przyjaciółka?
       Ignoruję jej imię.
       - Wie pan, co mnie smuci? Odkąd Ann odeszła, nie mogę nawiązać kontaktu z Mike'iem. Widujemy się na stołówce, spędzamy razem czas, ale za cholerę nie wiem, o czym mam z nim rozmawiać. - Splatam ze sobą palce i strzelam kośćmi. To taki odruch, który mnie uspokaja. - Co mam mu powiedzieć? Hej, jak myślisz, dlaczego nasza koleżanka się zabiła? Przecież to głupie. Poza tym, dlaczego miałaby się zabić? Może i była chora, tęskniła za tym swoim wymyślonym chłopakiem, co nie oznacza, że musiała przez to popełniać samobójstwa! Odkąd trafiłem do tego ośrodka, zawsze mi pomagała. Wmawiała, że jestem na tyle silny, by się nie poddawać. Więc jaki jest sens takiego pocieszania, skoro sama się poddała. Ktoś ją zabił.
      - Skyler, to było... - Doktorek próbuje się wtrącić, ale go olewam.
      - Ktoś ją zabił. Dowiem się kto to, choćby nie wiem co.
      Ktoś ją zabił.
      Ktoś ją zabił.
      Gdzie była wtedy Lea? Nie mam pojęcia.
      Po tym spostrzeżeniu sam się nakręcam.
     Chciała się zabić, a nawet tego nie pamięta.
     Być może moja pierwsza myśl nie odbiegała aż tak od prawdy. Być może ona zabiła Annabeth i wyparła to ze swojej pamięci.

niedziela, 1 stycznia 2017

Rozdział 10

     LEA
     Zrobili nam wolny dzień. Dzień wolny od zajęć, niezapowiedziany luz, na który nie ma usprawiedliwienia, a raczej jest, tylko nie wszystkim je podano.
     Jestem pewna, że wszyscy pracownicy muszą uporządkować bałagan związany ze śmiercią Annabeth. Z jej krwią na płytkach łazienki, ściekającą razem z wodą.
     Muszę przestać o tym myśleć, muszę przestać o tym myśleć, muszę przestać o tym myśleć. To nie moja wina. Nie moja wina.
     Moja wina.
     Wzdycham i przekręcam się na plecy, a potem zaczynam się wgapiać w ścianę, znowu. Od dłuższego czasu leżę na podłodze, starając się poukładać swoje życie. A raczej starając się pomyśleć nad ułożeniem swojego życia, bo naprawdę niewiele mogę zrobić będąc zamknięta w psychiatryku, z którego nikt nie chce mnie wypuścić. Nawet nie wiem, ile dni już minęło, odkąd mnie tu wrzucili. Pięć? Dziesięć? Rok?
     Ktoś puka do moich drzwi. Wolfer, jestem pewna, bo przecież musi w jakiś sposób wyjaśnić ten cały dzień wolny, a przy okazji zapytać mnie o samopoczucie, prawda? Hej, Lea, ciągle chcesz się zabić, mimo że wcale wcześniej nie chciałaś, czy jesteś już normalna? A przy okazji, smakowała ci zupa?
     - Proszę wejść - wołam i wstaję, trochę za szybko, bo przed moimi oczami na chwilę pojawiają się mroczki. Jestem w doskonałej kondycji.
     Ku mojemu zaskoczeniu, w drzwiach stoi nowy strażnik. Ten sam, który podobno przeszukiwał moje rzeczy.
     - Wybacz najście - zaczyna i uśmiecha się do mnie. - Doktor Wolfer nie może dzisiaj przyjść, więc oddelegowali pracowników do zajęcia się pacjentami. Chcę tylko zapytać, czy wszystko w porządku?
     Doktor Wolfer mnie wystawił, mój jedyny przyjaciel. Cóż za tragedia.
     - Wszystko w porządku.
     - Na pewno? Wyglądasz blado.
     Jak mam nie wyglądać blado, skoro to miejsce doprowadza mnie do szału. Poza tym, chcą mnie tutaj niby wyleczyć, a jakaś dziewczyna dopiero umarła w łazience, w której miałam wziąć prysznic, a nie obejrzeć horror.
     - To pewnie przez te ściany - żartuję. - Wszystko tu jest jasne, białe, żółte, a jednocześnie ciemne, bo przecież jesteśmy w budynku. Niesamowicie ironiczne, no nie?
     Zdaję sobie sprawę, że bełkoczę. Cholera, Lea, przestań się stresować rozmową z przystojnym chłopcem, nie masz dwunastu lat. A poza tym, dopiero widziałaś martwą dziewczynę. Weź się w garść.
     Boże, może ja naprawdę zasługuję, żeby tu być.
     Strażnik, który jeszcze nie ma imienia, śmieje się grzecznie, a potem wzrusza ramionami.
    - Skoro dzisiaj ja za ciebie odpowiadam, to mogę przeprowadzić własną terapię - oznajmia.
    - Nie potrzebuję terapii.
     Zabrzmiało to dziwnie, bardzo dziwnie. Wrócę do pozycji na podłodze, dziękuję bardzo, możesz już sobie iść. Jest mi dobrze ze ścianą.
     - Och, nie. - Chłopak klepie się otwartą dłonią w czoło. - To źle zabrzmiało, Jezu, przepraszam. Chodziło mi o coś innego. Daj mi przeprosić i chodź ze mną.
     Racjonalna strona mnie mówi, żebym została w pokoju, gdzie być powinnam. Strona mnie, mająca tego wszystkiego dość, krzyczy: IDŹ, IDŹ, IDŹ.
     Więc idę.
     Przechodzimy przez korytarz, a ludzie, których mijamy niezbyt zwracają na nas uwagę. Przecież on jest strażnikiem, a widok takiej osoby i pacjenta, to raczej norma, prawda?
     - Gdzie właściwie idziemy? - pytam, gdy schodzimy po schodach, a ja poprawiam swoją białą bluzkę.
     - To niespodzianka. - Chłopak przykłada swoją kartkę z kodem do czytnika, a zamek w drzwiach brzęczy, otwierając wrota do nowego korytarza. - Tylko nie mów Wolferowi, dobra?
     Czego Wolfer nie wie, to go nie boli. Mam tylko nadzieję, że mnie też nie będzie boleć, bo nie mam pojęcia, gdzie zmierzamy. Może faktycznie powinnam zostać ze swoją ścianą.
     Wiedziałam, że ten budynek jest duży, ale nie aż ta duży. Mnóstwo korytarzy, pokojów, holi. Przechodzimy przez dziesiątą parę drzwi, a droga nie wydaje się kończyć. Czy to jakaś pętla korytarzowa?
     Spoglądam na strażnika - włosy opadają mu na oczy, ciągle podoba mi się ich kolor. Chłopak bawi się kartą trzymaną w dłoniach, klucze przy jego pasku brzęczą.
     - Tak w ogóle, jak masz na imię? - pytam, żeby zagaić rozmowę oraz by w końcu móc przykleić do niego plakietkę z imieniem.
     - Jordan. Ty jesteś Lea, prawda?
     - Potwierdzam.
     Jordan, Jordan. Nie pasuje do niego to imię, bardziej widziałabym go, jako Adama. Dziwne, zazwyczaj...
     - I już ostatni raz - mruczy Jordan przykładając kartę do czytnika.
     Brzęk.
     Klik.
     Świeże powietrze.
     - O matko - wzdycham, rozglądając się po wielkim ogrodzie.
     Nigdy nie sądziłam, że tak ucieszę się na widok natury. Zaciągam się świeżym powietrzem, wonią drzew i kucam, żeby dotknąć trawę. Jakie to absurdalne, że tak za tym tęskniłam.
     Niebo jest dzisiaj wyjątkowo błękitne, są na nim tylko zbłąkane chmury, które nawet nie odważą się przysłonić słońca.
     - Tylko błagam, nie mów nikomu.
    Odwracam się do strażnika, do Jordana, który z zakłopotaniem patrzy na drzewo po jego prawej.
     - Nie martw się. - Wstaję i po chwili wahania obejmuję chłopaka, pachnie męskimi perfumami, które miał ktoś z moich znajomych. Jakieś niejasne wspomnienie pojawia się w mojej głowie, ale odkładam je na później.
     - Tu jest pięknie, nie wiedziałam, że ten budynek ma ogród. Dlaczego pacjenci nie mogą tu wychodzić?
     Jordan uśmiecha się, jest mniej spięty.
     - Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Też jestem tu nowy, Lea. Zazwyczaj to miejsce służy personelowi jako palarnia.
     Cóż za bezczeszczenie tak pięknego miejsca.
     Ponownie głęboko wdycham powietrze, bo wiem, że zaraz musimy wracać, by nikt nie zauważył naszego zniknięcia. Moje spojrzenie pada na czerwone kwiaty, na róże niedaleko mnie.
     Czerwone.
     Zupełnie, jak krew Annabeth.


SKY




        Leżę na łóżku, wgapiając się w sufit.
        Chciałbym móc się ruszyć, wstać i wyjść z tego cholernego pokoju, ale nie mam na to sił. Chcę stąd uciec, jak najdalej. Zapomnieć o ośrodku, rodzinie, która w ogóle mnie nie wspiera, problemach, narkotykach. Po co mi to wszystko było?
        Dlaczego młody Sky wciągnął się w takie gówno?
        To wszystko przez ten jeden wypadek. Chwila nieuwagi, zapomnienia, cały świat stał się piekłem. Byłem wredny, zły, myślałem, że mogę wszystko, a tak naprawdę nie mogłem nic. Uważałem się za króla, inni widzieli we mnie błazna.
         Nie chciałem jej wtedy zabić.
         Uderzam się w twarz.
         Gdy łapie mnie zły humor, wychodzę do Mike'a lub Annabeth. Teraz ona nie żyje, a ja nie mogę opuścić pokoju, bo strażnicy pilnują korytarzy. Zostałem rzucony na pastwę własnego umysłu – to najgorsza z możliwych tortur.
         Drzwi się otwierają, ale nie odwracam ku nim głowy.
        - Witaj Sky, jak się masz? - Daj mi spokój, proszę, zostaw mnie samego. Nie chcę cię tutaj. - Skyler, powiedz coś.
        Staram się ignorować Wolfera. Ten nie daje za wygraną i siada na materacu, tuż obok.
        - Mam dla ciebie przykrą wiadomość.
         Doskonale wiem, co to za wiadomość. Gdy usłyszę ją z jego ust, ta cała sytuacja przybierze realności, nie będzie już odwrotu. Stanie się prawdziwa, przytłaczająca.
         - Jaką? - odpowiadam, zaciskając pięści.
          Chwila ciszy ciągnie się w nieskończoność.
          - Przykro mi, ale Annabeth dzisiaj odeszła. Znaleziono ją w łazience, już nie żyjącą. - Przerywa, by wziąć głęboki oddech. - Wiem, że byłeś z nią blisko, dlatego informuję cię o tym jako pierwszego. To wielka strata dla jej rodziców, jak i dla ośrodka.
          - W jaki sposób umarła? - dopytuję, chcąc znać jego wersję.
          - Zabiła się.
         Spoglądam na mężczyznę, który nawet na mnie nie patrzy. W dłoni ściska srebrny długopis, a na jego ręce uwydatniają się żyły. Kłamie.
        Jak mam na to zareagować? Udawać, że o niczym nie wiem?
        Nie odzywam się, mając nadzieję, że sobie pójdzie.
        Kiedy już się tak dzieje, wyciągam poduszkę spod głowy i zakrywam nią twarz.
        Zaczynam wrzeszczeć. Mam jakieś inne wyjście?


        Nie lubiłem tego miejsca. Brakowało mi kokainy.
       Musiałem coś wziąć, bo zaraz bym zwariował.
       Ciągali mnie po jakiś zbiorowych spotkaniach, mówili, że będzie lepiej.
       Wmawiałem sobie, że przecież nie może tak być.
       - Wyglądasz na przerażonego – powiedziała szczupła blondynka na jednym z wykładów. Chciałem ją olać, ale ta ciągnęła. - Mój pierwszy tydzień mijał tak samo, potem się przyzwyczaiłam.
       Spojrzałem na nią, zdezorientowany. Czego ode mnie chciała? Przecież nie byłem szurnięty, miałem problemy z dragami. Nie potrzebowałem do towarzystwa jakiejś pustej laski, która sama nie wiedziała, kim chce być.
       - Odwal się – burknąłem, ale dziewczyna jak na złość usiadła na pustym krześle obok. - Nie słyszałaś? Powiedziałem, żebyś się odwaliła.
        - Jestem Annabeth. - Uśmiechnęła się ciepło. - Wiesz, po zebraniu wybieram się razem z moim kolegą, Mikiem, na małą partyjkę w tenisa stołowego. Chcesz się przyłączyć?
         - Grać ze świrami w ping ponga? - prychnąłem. - Nie, dzięki. Za to może wiesz, od kogo można tu dostać coś mocniejszego?
         Zerknęła w moją stronę tymi wielkimi, współczującymi oczyma.
         - Nie rób tego. Nie warto.



         Wieczorem strażnicy eskortują nas do stołówki, byśmy mogli zjeść kolację. Trafiam na Toma, niewysokiego, łysego kolesia po czterdziestce. Wybiera drogę okrężną – byleby tylko ominąć łazienkę, domniemane miejsce zbrodni.
          To była zbrodnia. Chociaż Annabeth była chora i miała swoje drugie ja, nie zabiłaby się. Wiem o tym.
          Popycham wielkie drzwi i wzrokiem odszukuję Mike'a. Siedzi z brązową tacą przy jednym ze stolików przy oknie. Nie jestem głodny, więc od razu się dosiadam. Chłopak rozdziera chleb palcami, nawet nie wkładając go do buzi. Blat jest cały pokryty okruchami.
         - Dlaczego? - pyta, nie patrząc na mnie.
          Chciałbym umieć wcisnąć mu jakiś kit o problemach, o depresji związanej z pobytem w ośrodku, ale Ann trzymała się zadziwiająco dobrze. Gdyby miała jakieś problemy, powiedziała by nam o tym, powiedziałaby mi o tym.
          - Nie wiem – odpowiadam szeptem.
          Dzisiaj na stołówce jest wyjątkowo cicho, więc jestem pewien, że przyjaciel mnie słyszy.
          Do pomieszczenia wprowadzają Jimmiego, czy jak on się tam sam nazywa, Castiela. Po tym, jak strażnik znika, mężczyzna staje na jednym z krzeseł i podnosi ręce do góry.
          - Apokalipsa się zbliża! Ojcze, widzisz te zbłąkane owce, a nie grzmisz! - krzyczy, machając dłońmi w powietrzu. - Pozwól ludziom dostrzec twą moc, by nie popełniali takich głupich czynów, jak ta dziewczyna!
          Na szczęście ktoś wpada na genialny pomysł ściągnięcia go stamtąd.
         - Nie bójcie się pana! Jestem waszym aniołem, przeprowadzę was przez to!
         Zamykam oczy.
        Niech ten kutas się zamknie, bo mu przywalę.
        W międzyczasie pojawia się Lea, w towarzystwie nowego strażnika. Uśmiecha się do niego. Czy ją do końca pojebało?


Możecie znaleźć nas także na Wattpadzie! https://www.wattpad.com/story/94965365-poza-czasem-i-przestrzeni%C4%85